Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/264

Ta strona została przepisana.

Zosia odwróciła głowę, ale z pod przymkniętych powiek wzrok jej wciąż szedł niepostrzeżenie za jeźdźcem.
Daremnie jednak szukał dziewczyny Rwęcki po przyjeździe do Zacisza: znikła tak nagle, że nawet Cesia nie wiedziała, gdzie się podziała. Chmurny Rwęcki chodził po ogrodzie i słuchał w milczeniu zgryźliwych dowcipów Izydy, aż nagle, gdy przyłączyła się do nich Cesia, porzucił oboje bez tłumaczenia się i odszedł do dworu.
Minął salon, minął jadalnię, zajrzał do gabinetu. Drzwi i okna były pootwierane — wszędzie pachniała przyjemna świeżość dawno opuszczonych pokojów, wszędzie panowała pustka i cisza. Wtedy skierował się do kurytarza i wyszedł do małej sionki, skąd prowadziły schody na górę. Słuchał pilnie z bijącem sercem, gdyż wydało mu się, że tam cichutko skrzypnęły drzwi; nie były to jednak drzwi od pokojów panieńskich. Wahał się, co ma robić, czy iść dalej na górę, czy cofnąć się i zaczekać, aż odejdzie niepożądany świadek, gdy wtem ujrzał w ciemnym kwadracie klatki schodowej złotą postać Zosi. Miał wrażenie, że płakała, gdyż chusteczkę trzymała przy ustach i twarz miała jednostajnie czerwoną. Ale nie zdawała się zdziwioną spotkaniem.
Pano Zofjo! Muszę z panią pomówić...
— Owszem, sama chcę tego! Zejdziemy do salonu!
W salonie nam zaraz przeszkodzą... Tymczasem ja muszę wytłumaczyć... wszystko...