Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/266

Ta strona została przepisana.

— Doprawdy? Szczególne postanowienie! — roześmiała się przykro.
— Niech pani wierzy, albo nie, ale doprawdy, kiedym pisał, zdawało mi się, że... cała krew... uchodzi... mi z serca... na ten list. Byłem tak strasznie wyczerpany, że gdym po odjeździe tego chłopca zrozumiał, co uczyniłem, nie miałem już siły ani sam zawrócić go z drogi, ani nawet posłać po niego... Niech będzie, co chce!... I dopiero, kiedym sobie tak powiedział, nastała w mej zmąconej i doprawdy nieszczęśliwej duszy błoga cisza, wstąpiła otucha, że przecież musi być jakieś wyjście, że przecież dalej tak żyć niepodobna!... Spytałem się samego siebie, zażądałem bezwzględnie szczerej odpowiedzi: poco, dlaczego się męczę? poco walczę? z kim i z czem?... Wszak to moje pierwsze i ostatnie uczucie, jedyne, jakie w życiu zaznałem!... Dlaczego mam koniecznie ten niespodziany podarunek losu deptać i marnować!?... Myślałem, że już go nie poznam, że odejdę z tego świata, jak tysiące niewinnie a strasznie pokrzywdzonych, nie kochający i nie kochany... Komu to potrzebne?... Dziwna, bezużyteczna a okrutna ofiara!... Czyż nie lepiej uczynię, jeżeli oddam mu się swobodnie, niczego nie spodziewając się, niczego nie żądając, poprostuy pozwolę sobie nakochać się, naszaleć, napatrzeć!... A potem niech będzie, co chce... Wszak pani pozwoli!? Nieprawda!? Dlaczegożby pani miała mi zabraniać!? Wszak pani nic nie grozi!?... Wszak pani zupełnie nic na tem nie zależy, że