Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/267

Ta strona została przepisana.

tam ktoś, patrząc na panią, jak na obraz cudowny, czuje niewysłowioną z tego radość i rozkosz i dziękuje ci za to tylko, że jesteś...
Mówił coraz goręcej, coraz ciszej...
— Nie mogę... nie mogę... więcej!... — wyszeptała, opierając się ręką o stół.
Patrzał na nią przez chwilkę zamglonemi od bólu i tkliwości oczyma.
— Odejdę... Wyjadę do Ameryki... Wreszcie zniknę... na zawsze... Chce pani... Dość jednego wyrazu!...
— A Marynia?
— I tak mnie niema!...
Otrząsnął się.
Milczeli przez dobrą chwilę.
— Doprawdy, może... najlepiej będzie, jeżeli... pan... wyjedzie! Czyż pan, taki silny, taki dzielny, nie może się przezwyciężyć?... Doprawdy, nie jestem warta!...
— Przezwyciężyć się!... Próbowałem. Pani wie, pani dobrze wie, że próbowałem. Ale krzywda i przymus, który sobie zadaję, napełnia mnie jedynie bezskuteczną goryczą. Staję się chmurnym, przykrym, niesprawiedliwym i nieznośnym dla wszystkich, a najwięcej może dla samego siebie... Nie znoszę ucisku... Gdy postanowiłem skończyć z tem, być sobą, być szczerym i jednolitym, odrazu stałem się lepszym, wróciła mi dawna życzliwość dla całego świata, która jest moją istotą i siłą... Nawet dla Marji jestem wtedy lepszy!... Ale ponieważ to jest niemożliwe, pozo-