Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/270

Ta strona została przepisana.

Skoro jednak sam szkody w lesie obejrzał, trochę się zakłopotał. Nietyle zmartwiły go kradzieże, gdyż to była rzecz zwykła, ile okoliczność, że wiele z nacechowanych już drzew pożółkło i zaczynało schnąć. Pilniejsze ich zbadanie wykryło, że były u dołu dokoła podpiłowane. Miało to już cechy złośliwej, planowej roboty...
— Trzeba złapać, mój Kalasanty, to trudno!... Musisz upilnować i piły odebrać... Zaskarżymy do sądu... Inaczej oni tu nam pół lasu popsują!... Co za niegodziwcy!? I jaki w tem mają interes!? Ale jeżeli to zaciszanie, to, Bóg świadkiem, grosza nie zarobią przy zwózce i wyrębie!... Wszystko ma swoje granice!... — wołał rozgorączkowany i pogróżki swoje powtórzył głośno przy obiedzie, patrząc wyzywająco na Karpowicza, na Zosię, na Cesię i Izydę...
— Ani myślę!... — odrzekł ten, chowając głowę w ramiona. — Panno Zofjo, umie pani tak palcami przekładać.

Rąbał, rąbał siekiereczką,
Narąbał szesnaście!...

E!... Nic pani nie umie!... Od niejakiego czasu taka pani nie-po-jęta... a psik, na zdrowie! chciałem powiedzieć — niepojętna!...
— Jak do czego!... Przecież nie do pana głupstw!... — oburzyła się Cesia.
— Pewnie, że nie!... Nie jestem... berajterem!...