Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/271

Ta strona została przepisana.

— A to co nowego?
— Zdradzi nas ten przebrzydły papla, zobaczycie!... — szepnął Włodzio, nachylając się do kolegów.
— Mamusiu, o której jutro jedziemy do Łętowic zrana, czy popołudniu?... — przerwał dyplomatycznie rozmowę Antoś, zwracając się do matki.
— Prosiła pani Żarska, żeby młodzież przyjechała zrana, zaraz po kościele, ale ja z pannami przyjadę dopiero popołudniu... Wcześniej nie możemy... Sukienka Zosi nie będzie gotowa. Proszę więc o tem pamiętać i przyszykować się.
— A możemy, mamusiu, konno?
— Możecie...
— To już nie ja!... Ja się w sprawie koni zaliczam do panien!... — wtrącił Izyda.
Wstawano od stołu, i hałas przerwał dalszy ciąg rozmowy. Panny udały się do swoich pokojów robić przygotowania do jutrzejszej uroczystości, a chłopcy rozeszli się po kątach, nie wiedząc, co z sobą począć.
— Już niedługo, już niedługo fahren, fuhr, gefahren!... Ale wiecie, może i to lepiej!... Jakoś wyczerpało się wszystko... Chyba, że Rwęcki urządzi polowanie z chartami, albo Józio pozwoli puścić ogary na Sobień... Bo co więcej zostało: nic już!... Można zabrać się do szkolnej orki bez żalu!...
— Ja bo się tam do niej nie palę!... — bąknął Włodzio, puszczając kłęby dymu.