Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/272

Ta strona została przepisana.

Kazio słuchał rozmowy ze ściśniętem sercem; nie uśmiechał mu się wcale powrót do brudnych, dusznych, cuchnących ulic, do ciasnych pokoików, pełnych miejskiego kurzu i huku A choć obiecywał Antosiowi, że na Boże Narodzenie znowu do Zacisza, przyjedzie i że będzie przyjeżdżał co rok, aż do końca gimnazjalnej nauki, mało sam w to wierzył. Już zdążył doświadczyć, jak zmienne bywają życia koleje. Nawet miał bolesne przeczucie, że nigdy już, nigdy nie ujrzy tutejszych cudnych lasów, kwietnych łąk i pól szumiących, wyzłoconych słońcem, gdz pierś dyszy tak łatwo, a rozradowane oczy błądzą w sine bezkresy... Nie ujrzy srebrnej smugi rzeki, płynącej z cichym szmerem ku morskiej dali, nie usłyszy poważnego grania wichury w konarach wiekowych dębów na Sobieniu, huku strzałów myśliwskich w ciemnym borze, nie popędzi na spienionym koniu naprzeciw piorunom...
A co najważniejsza, że panna Zofja wyjdzie pewnie zamąż!
Nawet słyszał, jak mówiła pani Rwęcka do pani Tołłoczkowej, że już czas... Ha, doprawdy, niewiadomo, czy warto żyć na świecie!
Pod wpływem tych myśli uczuł pociąg do poduszki, ucieczki strapionych, w którą najłatwiej i najbezpieczniej schować łzy. Skierował się więc do starego dworu, gdzie stało jego łóżko.
Na ganku trafił na Józia, rozmawiającego z Mordką.
— Więc cóż pachciarz chce ode mnie?