Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/273

Ta strona została przepisana.

— Ny, ja nic nie chcę. Ja tylko mówię, jak to może być, proszę pana, żebym ja został bez niczego?... Niech jasny pan sam pomyśli, przecież ja mam dzieciów, mam żonę... Ja muszę żyć... Co ja będę robić, jeżeli taki interes beze mnie się obejdzie?... Gdzie ja się podzieję... Przecież ja w tym interesie chodził... Przecież w mojej karczmie pan komisarza przyjmował i o tem wtedy wielmożny pan rozmawiał z nim... Niech sam jaśnie pan osądzi, czy to może być tak bez niczego, bez żadnego zysku?...
— Słowem, żądasz faktornego w sprawie, w której nic nie robiłeś, a nawet... przeszkadzałeś!? Co? Bo do karczmy nie ja komisarza prosiłem, a sam przyjechał!...
— Boże uchowaj!... Pan powiedział, co ja miał przeszkadzać!... Poco ja miał przeszkadzać?... Dla mnie kto kupi, wszystko jedno, byle ja mój kawałek chleba miał... Wielka rzecz, przy tylu tysiąców te kilkadziesiąt rubli dla biednego żydka na dokładkę...
— Paradne!... Paradne!... — śmiał się Józio. — Cóż wy sobie myślicie, żeście nas na wieczne czasy w arendę wzięli!? Ani myślę!...
— Poco my mieli w arendę brać!?... To wcale nie jest tak... Niech jaśnie pan posłucha: to jest tak, że jak drzewo koło drzewa rośnie z tej samej ziemi, to ono chce, czy nie chce, musi go od wiatru zasłaniać... Czy to ja winien, że ja tu wyrósł, że to jest moja ziemia, że moi ojcowie z Kocmołowa a dziad z Opola... Niech wielmożny