Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/279

Ta strona została przepisana.

kły rozmach członków przyjaciela i bąknął, napoły drwiąco, napoły żałośnie:
— Więc nie jedziesz, stanowczo?
— Nie — nie jadę. Dość warcholstwa i próżnowania. Dojdziemy w ten sposób wprost do saskich czasów: jedz, pij i popuszczaj pasa! Dałem sobie słowo!...
— Ostatni raz, Kaziu... Przysięgam ci! Nie można nie być u Żarskich na imieninach, obrażą się, ty nie znasz tej wiedźmy!... I matka nie poz woli!
— Róbcie, jak chcecie!... Ja słowa złamać nie mogę... Możem go dał nieopatrznie, ale już muszę dotrzymać!
Nie uległ nawet namowom pani Ramockiej, którą trochę zdziwił niewytłumaczony jego upór.
— Jak uważasz, jak uważasz, chłopcze. Nikt cię, moje dziecko, gwałtem nie zabierze! — mówiła cokolwiek rozżalona.
Kazio spojrzał na nią wilgotnemi oczami; miał wielką ochotę przypaść jej do kolan, utopić swą czochratą głowę w jej sukniach i wyznać wszystkie grzechy, wady i ułomności, opowiedzieć o wyprawie do miasteczka, o miodzie u Borucha, o miłości do panny... Zofji, o wzrastającem upodobaniu do rozpustnych opowiadań Włodzia, o ogarniającej go zniewieściałości, o zaniedbaniu gimnastyki, o bezcelowem marnowaniu czasu, o swem wzrastającem łakomstwie, lenistwie, gniewie, pysze... I następnie, o niezłomnym postanowieniu poprawy i zamierzonym umar-