Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/282

Ta strona została przepisana.

i, co najgorsze, Izyda... Nie pojechał więc z chłopcami... Wygodniś... Zawsze wkręci się do powozu!...
Poczekał w bibljotece, aż wszyscy usiedli do stołu, wtedy ukłonił się w progu i zajął cichutko swe miejsce. Czuł, że czyste sumienie bardzo mu zaostrzyło apetyt. Panny miały głowy w papilotach, obiad był krótki, rozmowa toczyła się ospale przeważnie o falbankach, bluzkach, koronkach i rozmaitych kwestjach balowych. Chcąc uniknąć widoku wyjeżdżających, oraz ponownych kuszących namawiań, Kazio skorzystał, że nastała godzina „przechadzki dla zdrowia“, wziął strzelbę, tom Lelewela i tyłami ogrodu przemknął się na Sobień.
Chociaż znał bór doskonale, choć tylekroć przeplądrował jego ostępy razem z Antosiem, z Włodziem, z pannami, tym razem wydały mu się i drzewa, i sam las jakieś inne, piękniejsze, urokliwsze, bardziej tajemnicze. Podziwiał, jakgdyby po raz pierwszy spostrzegał ślimacze zakręty dróżek, ginących zagadkowo w szmaragdowych cieniach leszczynowej gęstwiny, ogarniał zachwyconym wzrokiem nieprzeliczone kolumnady złotych pni, strzelające ponad krzaczastem poszyciem: wsłuchiwał się ciekawie w cichy poszum wyniosłych koron, dzierzganych zgóry złotem, w łagodny świegot i poświstywanie ptaków, przebijane rytmicznie w głębi boru głuchem kuciem dzięciołów. Zastanawiał go i mile straszył łoskot szyszki, oblatującej niespodzianie z wy-