Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/283

Ta strona została przepisana.

niosłego konaru, szelest kory, strąconej przez wiewiórką z nieruchomej rosochy, albo trzask sęka, obłamującego się niespodzianie ze starości. Z lubością śledził nagłe, przyczajone przeloty siwych turkawek. wśród miedzianych gałęzi ledwie kołyszących się szczytów, metaliczny błysk skrzydeł kraski w smudze słońca, czarny cień żołny, ginącej bezdźwięcznie w fioletowych przeborach lasu, zuchwałe ruchy mysiego królika, nie większego od motyla, uwijającego się tuż przed nim u kostropatych odziemków pni, u guzowatych korzenisk i wykrotów, ubranych jeżynami, paprociami, leśnym powojem i jagodnikiem. Zielony, cętkowany wąż przepełzł przez drożynę, sycząc cicho i kołysząc dumnie wzniesioną głową, szara jaszczurka zwinnie uciekła w zielska...
Szczęśliwy to był dzień — tyle miał wydarzeń, co żaden! Kazio błąkał się pełen radości, w poczuciu, że nic go nie niewoli, że nikt nań nie czeka... Szedł za okiem, za słuchem, nęcony to bursztynowym blaskiem żywicy, lśniącej świeżym wypotem na dalekiej przyciesi, to cudnym szafirem nieba, otwierającym się nagle w luce urwistego przesmyku...
Zapomniał, że miał strzelbę, i gdy niespodzianie naskoczył na zająca, który stanął słupka i wpatrywał się weń długo zmartwiałym z przerażenia okiem, zamiast strzelać, rozśmiał się jeno przyjaźnie i klasnął w ręce...
Tak posuwając się wolno, znalazł się niepostrzeżenie na krawędzi borsuczego parowu.