Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/284

Ta strona została przepisana.

— Doskonałe miejsce dla studjowania Lelewela!
Przykląkł cichutko, a potem położył się na krawędzi osypiska i otworzył książkę. Nie czytał jednak, lecz patrzał chciwie przed siebie na otwory nor, czerniejące, niby paszcze dział, z tamtej strony jaru w kopanicach żółtych piasków...
— A co, gdyby tak wyszedł który!...
Nawet wydawało mu się, że w jednej z dziur mignęła ostra mordka. Postanowił więc sprawdzić, czy z wylotu nie wieje „ciepło“ i zsunął się ostrożnie na dół wądołu, gdzie ukryty pod splątanym kożuchem wiklin, bluszczów leśnych, paproci, skrzypów, nawpół zmurszałego chróśniaku, omijając omszałe głazy, szemrał maluchny ruczaj. Miejscami było go jeno słychać, jak gaworzył, pluskał, szeptał i wzdychał, sącząc się w niewidzialnych szczelinach, miejscami płynął wartko po otwartem łożysku z błyszczącego piasku, z okrągłych kamyków i wypłukanych muszelek; w jednem miejscu tworzył on maluchną łachę pozornie nieruchomej, prawie czarnej wody, która, niby żywe oko, odbijała srebrno okalającą ją rzęsę traw, oraz odwrócony strop dalekiego ciemnego boru, z smugą błękitnego nieba nad jarem.
Gdy chłopak pochylił się nad wodą, odbiła ona natychmiast i jego rumianą twarz z koralowemi ustami, za którym połyskiwała groźnie lufa dwururki.