Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/285

Ta strona została przepisana.

Podziwiał się czas jakiś, i zdążył zauważyć, iż woda błyszczy dlatego, że nie stoi, lecz płynie, cicho, niepostrzeżenie, nieustannie, jak czas, że jak życie zwiewa wciąż z siebie opadły pył, że unosi z prądem drobne kruszyny, opadłe listeczki, proch stlałych korzonków, że jednocześnie porusza łagodnie włoski wyścielających dno porostów, i że tam w tych porostach tają się jakieś twory, jakieś niezmiernie zajmujące dziwadła, złoto nakrapiane, okropnie opancerzone żuczki, długie, jak węże, robaczki, wąsate i kosmate drapieżce...
Właśnie badał ich zdradzieckie pogonie, napady i myśliwskie fortele, gdy usłyszał niespodzianie nad głową głosy i, podniósłszy oczy, spostrzegł u powstańczej mogiły dwie ludzkie „mary“.
Na chwilę zdrętwiał z przerażenia, ale rychło poznał Józia z nieodstępnym Kalasantym, więc powstał uradowany.
— Aha, to ty, Kaziu! Więc nie pojechałeś? Prawda, prawda... Zapomniałem! A co ty tu robisz?
— Przyszedłem... czytać!... — odpowiedział nieśmiało.
— Aha, dobrze, dobrze!... W takim razie, widzisz... — Józio zamyślił się na chwilę, poczem palec do ust przyłożył i dodał z tajemniczą miną:
— Gdybyś wypadkiem usłyszał w lesie jakie stukanie, to podejdź ostrożnie i... zobacz co to... Rozumiesz: nic więcej — zobacz i... biegnij