Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/286

Ta strona została przepisana.

natychmiast do dworu! Pamiętaj! Nie zapomnisz?... Co?
— Tak, rychtyk... Ino należy zapamiętać dobrze, kto! — potwierdził Kalasanty.
Odeszli równie cicho, jak przyszli.
Kazio powtórnie wyjął książkę z zanadrza, ale nie mógł czytać; bliskość mogiły, której przedtem nie zauważył, psuła mu nastrój. Chrząkał, pogwizdywał, wreszcie zaczął głośno czytać. Nic nie pomagało: nieprzezwyciężona, niejasna trwoga mąciła mu uwagę, rwała oczy ku fatalnemu wzgórkowi.
Aż spojrzał otwarcie z przeraźliwem drgnięciem na rozpięty w zmroku krzyż mogiły.
Stał on tam poplamiony krwawą rdzą, osędziały od liszajników, na podłużnym kopcu czarnej ziemi, porosłym kępiastą trawą leśną, usypanym suto żółtem igliwiem i listopadem. Dwa czarne, wielkie żałobniki polatywały nad nim płochliwie.
Kazio podszedł ku balustradzie i przyglądnął się motylom, aż nagle uprzytomniał sobie, że tam u jego nóg, pod tą warstwą piasku i próchnicy, w oplotach korzeni, leżą szkielety ludzi, niegdyś pełnych życia młodzieńców, z błyszczącemi oczyma, ze zręcznemi, silnemi członkami, z krwią gorąco tętniącą w żyłach — śpią snem wiecznym, niegdyś dufni w siebie, zbrojni i odważni, jak on...
— Zabili ich!... zabili!
Zdjął kapelusz, opuścił głowę i odszedł wolno z sercem bijącem jak młot.