Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/289

Ta strona została przepisana.

setki, jak patrjarcha Abraham... każde innej wiary! Że Tyleccy jeżdżą od czasu do czasu łajdaczyć się do Warszawy... Wciąż wkółko, wciąż wkółko to samo! Nuda, mówię wam, smorgońska!... Zato nam doskonale!... Karolcia sprytna zawsze coś wymyśli, to butelkę szampana zwędzi, to tortu połowę nam przyniesie... Zuch facetka i... jędrna jak rzepa... Ja ją tak niby z niechcenia zawsze dotykam tu i ówdzie, to wiem!
— Co wiesz? Nic nie wiesz! O Karolci pewnie mówisz... Dotykałeś się, powiadasz? A gdzie i jak się dotykałeś? — dopytywał się Izyda, który również wyszedł na przechadzkę ze dworu i przyłączył się do nich.
Wziął Włodzia pod rękę i wysunął się trochę naprzód, bo po Antosia przybiegł Kacper z wezwaniem, żeby szedł do pani starszej, a Kazio pozostał sam wtyle, nie chcąc się przyłączyć do „obrzydliwego sowizdrzalstwa Izydy“. Ponieważ jednak mignęło mu imię Zosi w rozmowie kolegów, pilnie nadstawiał uszu.
— Nigdy nie wierz w tak zwaną cnotę niewieścią! — pouczał Izyda. — Jest to figiel, którego niema... A raczej istnieje ten figiel do pierwszej sposobności... Są to bardzo kruche granity... Jeżeli która mówi „nie“, to znaczy „tak“; jeżeli odpycha, to tylko po to, żeby ją z większą siłą atakowano; jeżeli krzyczy, to napewno wtedy, kiedy jej nikt usłyszeć nie może... Nie przestałem więc, choć usuwała się i nawet kopnęła mię parę razy... Cofnę trochę nogę, a potem znowu powo-