Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/290

Ta strona została przepisana.

luchnu, niby wypadkiem, niby przez sen... W karecie ciemno... Zawsze, chłopcze, staraj się dostać do karety, gdzie są panny... Pani Ramocka śpi, poznaję to po jej oddechu, Cesia zwaliła się na moje ramię i aż chrapie... Więc znowu but ostrożnie wysuwam między nóżki, rękę zwieszam, niby nic, niby niechcący. Może usnęła, może myślała, że to... róg paltota. Co mi tam? Dla mnie skutek ten sam!... A zresztą może... sama chciała...
— Podły! Podły! Coś ty powiedział, nikczemniku!? Coś powiedział!? Powtórz! — wybuchnął nagle Kazio. Zaskoczył drogę studentowi i schwycił go za klapę surduta. Ten ze zdumieniem patrzał chwilkę na bladą, jak chusta, twarz chłopaka, poczem z gestem lekceważenia spróbował go od siebie odsunąć.
— O co chodzi?
Chłopak skoczył, jak żbik. Nim Izyda zdołał się opamiętać, już leżał na ziemi, a Kazio siedział na nim na wierzchu. Gdy nareszcie udało się Włodziowi i nadbiegłemu Antosiowi rozłączyć walczących, obaj wyglądali, jak worki zboża, unurzane w błocie.
— A to nicpoń!... — wołał zdławionym głosem student.
— Ja temu ulicznikowi nie daruję, ja mu kości połamię... ja mu... — syczał Kazio.
— Dobrze, dobrze!... O tem potem!... Trzymaj go, Włodzio!... A ty chodź... O cóż to poszło?... Niemożliwe rzeczy!... Taki skandal!... Jak