Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/294

Ta strona została przepisana.

— Szanowny panie!... — zaczął uroczyście Antoś, stając pośrodku i zapinając guziki marynarki. — Przychodzą w imieniu kolegi mego i przyjaciela, Kazimierza Piotrowskiego...
Izyda usiadł na posłaniu i utkwił w mówiącego swe wolne od okładów oko.
— Aha, bardzo proszę!...
— Czuje się obrażonym i żąda satysfakcji!...
— Co?... Paradny!... Mało tego, że mię co najmniej na trzy dni wzroku pozbawił, jeszcze chce mię, widzę, zabić...
— Nie mogę wchodzić w szczegóły sprawy i sądzić, kto — komu więcej dał... Spełniam polecenie mego mocodawcy i dodaję od siebie, że w razie odmowy będziemy się uważali za zwolnionych od wszelkich względów towarzyskich i honorowych...
Włodzio wstał i mocno się zaciągnął, a Izyda znowu położył na łóżku.
— Owszem. Zwalniajcie się... Za parę dni wyjeżdżam do Warszawy... Czy to wam wystarczy?...
— Niema miejsca na kuli ziemskiej, gdzieby pan mógł się ukryć przed obowiązkami czci... — cytował Antoś z „Poradnika“. — Będziemy pana ścigać wszędzie i na każdem miejscu...
Izyda znowu usiadł na łóżku.
— Więc o cóż wam chodzi?... Żebym go przeprosił?...
— Niech pan wybierze ze swej strony