Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/296

Ta strona została przepisana.

nek amerykański nazwał „świństwem”, „tchórzostwem“ i „wykrętem”.
— Co to za bitwa!? Żadna bitwa!... Pif!... I koniec!... Bitwa to jest zawsze co najmniej dwóch facetów! I broń odpowiednia... Rapier, pistolet, szabla, to jest bitwa...
— Owszem, owszem!... Bardzo proszę!... Nie upieram się... Musiałem powtórzyć propozycję strony obrażonej!...
— Jakiej obrażonej!... On pierwszy zaczął... sam widziałem... Skopsał go jak nieboskie stworzenie!... Widziałeś sińce?...
— Nie mogę wchodzić w szczegóły... Zupełnie mi wystarcza oświadczenie mego... klijenta!...
— Dureń on!... Z igły robi widły!... Z byle głupstwa!... Czy ty wiesz, o co poszło?
— Nie chcę wiedzieć!... A klijenta swego obrażać nie pozwolę!... Proszę więc trzymać język za zębami, bo inaczej!... — ostro natarł na Włodzia Antoś.
— Z wielką chęcią!... Nic nie mam przeciwko temu!...
— W ten sposób nie dojdziemy do ładu, a to nie zabawka!...
— Tak, to nie zabawka!... — powtórzył Włodzio, robiąc rurkę z grubych warg i wypuszczając przez nią dech.
Po pertraktacjach, które przeciągnęły się aż do zmroku, wpadł nareszcie rozpromieniony Włodzio do Izydy, wołając od proga: