— Fu!... Miałem łaźnię! Twardy zbir ten Antoś! Ale wykwitowałem facetów doszezętu!... Krokum nie ustąpił!... Warunki wprost — boskie!
Umilkł, spostrzegłszy siedzącego na krześle Karpowicza.
— Wykładaj dalej, Włodek!... Dohtur wie wszystko!... Przecie bez niego nijak obejść się nie może w takiej potrzebie!...
— Właśnie, mówiliśmy i o tem i mieliśmy się zwrócić do pana.
— Widzisz. Więc smal dalej!...
— Pistolety gładkie, dwadzieścia kroków, do barjery, trzy strzały...
— Suto! I kiedyż to ma być ten... pogrzeb?
— Pojutrze rano, na polance, na Sobieniu!...
— Ach, smarkule, smarkule, to wam takie figle w głowie? Teraz, kiedy ojczyzna najwięcej potrzebuje sił młodych, ofiarności, męstwa... to wy... — zaczął, powstając, Karpowicz.
— Wymawiam sobie, wymawiam sobie!... — wyjąkał, czerwieniąc się Włodzio. — Nie potrzebujemy nauk!...
— A wiem, wiem, że tu nikt nauk nie potrzebuje... Kiedym was prosił, żebyście pomogli mi uczyć chłopaków wiejskich, to coście powiedzieli? „Niebezpiecznie“! Co?... A gdzie tamci?...
— W starym dworze, czekają na odpowiedź, ale może się pan nie fatygować, obejdziemy się i bez medyka.
— O, bardzo przepraszam łaskawego pośrednika! — wmieszał się Izyda. — Ponieważ to ja
Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/297
Ta strona została przepisana.