Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/304

Ta strona została przepisana.

dziećdo rana, przypomniał sobie jednak, że go czekają.
Dopiero u szczytu obstąpiły go znowu chmurne chaszcze suchych chróstów i ciemnej leszczyny. Z obrzydzeniem zanurzył się w wąskie ich kurytarze. Mokre listowie muskało mu twarz, roniąc na ręce i szyję kropelki zimnej rosy; sęki wysterkały niespodzianie z ciemności i czepiały się odzieży; cienkie pędy siekły po twarzy... Dawno już umilkł szum potoku, rozpłynął się w dławiącym, jakby przyczajonym bezruchu. Ach, gdyby choć wilk się pokazał!... Wsadziłby mu w łeb kulę i czerwonym strzałem rozdarł na chwilę nieznośne milczenie!... Wilk jednak nie ukazywał się, natomiast na jednym z zakrętów załopotało nagle w zaroślach i w strudze księżycowej poświaty mignął cień... Cień żywy; widział go wyraźnie!... Zataił oddech. Zatrzymał się i rewolwer wyciągnął przed siebie. Było jednak cicho i martwo, zarówno wgórze, jak i na ziemi... A tuż, tuż zboku za muślinem szarosrebrnych gałązek już gorzał, jak stożek srebra, pogański głaz ofiarny...
Z biciem serca, wyjął Kazimierz z zanadrza prochownicę i zbliżył się z nią do omszonej opoki... Blaszki miki skrzyły się na głazie, jak tysiące brylantowych oczu; siatka cieni, rzucona zgóry przez liście i gałęzie pobliskich drzew, drgała ledwie dostrzegalnym ruchem; porosty wysrebrzonych miesiącem mchów jeżyły się