Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/309

Ta strona została przepisana.

wieniem, że go ktoś wyprzedził, że leci przed nim, migając w cieniach krzewów.
— Ratunku!... Józio zabity!... — krzyknął wtedy z całej siły.
Cień mignął, zakołysał się i znikł. Przelatując mimo tego miejsca, Kazio krawędzią oka przechwycił wtulony w krzaczki ciemny węzeł białemi upstrzony plamami. Przerażony błyskawicznym domysłem pochylił się nad nim bez tchu:
— Panno Zofjo!... Co pani tu robi?... Panno Zofjo!... Mój Boże!... Mój Boże!... Co się tu dzieje!... Niech pani wstanie!... Niech pani idzie!... Ja muszę zaraz dalej!... Józio... Józio... raniony, w lesie!
Nie ruszała się, jeno dygotała tak silnie, że przyłamane przez nią zioła i gałązki kołysały się, jak na wietrze.
Schwycił ją za rękę i podniósł do góry.
— Niech pani wstaje!... Tu zaraz będzie pełno ludzi!...
Wstała i, zataczając się jak pijana, pobrnęła w głąb parku.
— Pani daruje!... Ja muszę!... Niema czasu!... — szeptał, przebiegając mimo niej.
Zawahał się chwilkę między białym od księżyca korpusem nowego dworu i ciemną marą starego; ale przypomniał sobie, że na niego tam czekają, że więc pomoc Antosia i Włodzia będzie