Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/31

Ta strona została przepisana.

— Bezwstydny babniku!. Piecuchu!... Tatarczana prażucho! — krzyknął mu Antoś, a Kazio uczuł w sercu przykry żal, gdy ujrzał w końcu grabowej alei, na tle błękitnego wylotu, obok smukłej figury panny Zofji postać pięknego medyka, oraz zbliżającego się ku nim Izydę.
— I ty też!... — burknął Antoś, trącając go w bok pięścią.
— Wcale nie!... — oburzył się chłopak. Nie przyłączył się jednak do utyskiwań Antosia na zepsucie obyczajów i zniewieściałość studentów.
— Jak tylko taki włoży na głowę swój niebieski placek, zaraz uważa, że musi latać za jaką spódniczką... Tra-ta-ta... tra-ta-ta!... Niby to ja nie wiem, o czem oni rozmawiają: „pan powiedział“... „pani mię niewłaściwie zrozumiała"... „ja się na to nie zgadzam"... „ależ ja wcale o to nie proszę"... „Niech pan sobie zapamięta"... I tak bez końca! O niczem innem nie mówią... O niczem innem mówić nie umieją. Czyż to ja nie znam Zośki albo panny Cesi? Czyż nie próbowałem coś z nich zrobić!? Dawałem im „Papieże i papiestwo" — zwróciły. Nudne, mówią! Dziwię się, doprawdy, tym „studniarzom"!
— A głównie, że nic z tego nie będzie!... Co najwyżej, pocałują w rączkę... — przywtórzył pogardliwie Włodzio.
— A niech ich tam!... Obejdziemy się bez nich... Dalej, ostro!... Słuchajcie, kiedy... kiedy raz gwizdnę — to stać, kiedy dwa — mieć się na baczności, kiedy trzy — ruszać!... Rozumie-