Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/310

Ta strona została przepisana.

szybsza i pewniejsza. Skoczył do okna, lecz nie znalazł w nim światła.
Zastukał więc mocno, jak się umówili.
Cicho, nikt nawet się nie ruszył; jedynie psy łańcuchowe podbiegły ku niemu i stanęły opodal z podejrzliwem zdziwieniem.
Dopiero gdy potrząsł z całych sił ramą okienną, ozwał się ze środka zaspany głos Włodzia:
— Kto tam?... Bo strzelę!...
Widział przez szybę, jak błysnęła pod księżyc rura dubeltówki...
— To ja!... Kazio!... Otwieraj, gamoniu!... Nieszczęście... Józio zabity!... — szeptał, przylegając twarzą do szkła.
Wszczął się ruch; w ciemnym kwadracie okna zabielały wystraszone twarze, i rama rozwarła się z trzaskiem.
— Co ty gadasz?... Józio?... Zabity? Gdzie?... Co?... Zwarjowałeś!... — wypytywał się Antoś dygocącym głosem.
— W lesie... Pomocy... Krew go uchodzi.
— Włodek, biegnij po Karpowicza!... Ja zaraz skoczę po parobków... Zbudzić trzeba będzie matkę... Boże mój!... Jakże to się stało? Całyś we krwi, Kaziu... i ledwie dyszysz. Uspokój się, posiedź tu trochę!... My tymczasem każemy konie posiodłać! Czy to daleko?... — rozporządzał się i pytał Antoś.
— Niebardzo... Ale zawsze...