Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/313

Ta strona została przepisana.

słowa mówię czyściuchną prawdę. Jak na spowiedzi... Jak przed Panem Bogiem... Niech mnie pieron z nieba porazi... Jeżeli co było nie tak!...
— Więc, jak? Mów z początku...
— Wszystko? I to, co już my tu mówili?
— Wszystko, i co mówili...
— A poco, proszę wielmożnego sędziego?
— Gadaj zaraz!... Ja ci tu pokażę!...
— ...Więc woła mię nieboszczyk pan Józio w te niedziele... rychtycek w niedziele było, bo jeszcze mi moja, pamiętam, w przeddzień portki prała, a ona zawdyk w sobotę piera... a po sobocie to bywa niedziela... Więc woła mię pan i mówi: coś-cek ty taki ślepy, cy co?... Przegawroniłeś, że na Jatwiezi chłopy do cna sadzonki mi nowiuchne strawili. A ja rzekę: z przeproszeniem wielmożnego pana, ja całkiem chce z tej służby kwitowae... Wyzwisków, grzechu, obrazy boskiej... bezmała jak w wojsku... Wszyćko ja ścierpiał, ale jak mi tero od „wronich ojców“ zaczęli przygadować, to nawet moja mówi mi: „rzuć, bo zabiją cię jeszcze kiej!... oj, zabiją!...“ Przyszedł widać ostatek!...
— Któż to cię miał zabić?
— Kto ich ta wie; mało to złych ludziów po drogach chodzi!... Dziady rozmaite, obieżyświaty, cudzoziemce... Trudnoż to człowieka zabić z za krza, z tajności... W człowieku duchu, co w ptaku...
— Dosyć!... Więc co dalej: poszliście z panem...