Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/314

Ta strona została przepisana.

— Więc poszli my z panem oglądać te sadzonki...
— Nie, ty opowiedz, jak wyście poszli tu do tego lasu... na Sobień...
Kalasanty stał chwilkę z otwartemi usty.
— A tamto?... Wszystko miał ja godać, z przeproszenia wielmożnego sądu!...
— Mów tylko o tem, co się tyczy zabójstwa... Poszliście więc z panem na Sobień... w nocy.
— Nietyle w nocy, co przed północkiem. Mówi pan: będziem chytać złodziejów... Ja wiem, że przyjdom, powiada... Musiał mu któsik powiedzieć...
— A kto?...
— Tego ja nie mogę wiedzieć... Oni, donosiciele chodzą bez świadków... samotnie chodzą...
— Dalej, dalej... Przyszliście,w ten las...
— Przyszli my w ten las, od tamtej strony, od Olszowej... usiedli sobie na pniu, słuchamy... nic... ino psy z Koszyc słychać, jak wyją, tak wyją, chyba na mór, albo jakie utrapienie... Mówię: wielmożny panie, jak to wyją...
— Dalej, dalej...
— Siedzimy, księżyc wszed... Cicho tak, ładnie: Wtym: tuk!... jakby gwóźdź wbił... Wstał pan, mówi: rąbią, chodźmy. I prawda — rąbali... Tak cichutko, równiutko, zwyczajnie jak złodzieje... My do nich... za pniaki, za krze się chowający. Patrizemy: wielgachne takie stoją...
— Poznałbyś?...
— Ni... Zadkami stali... Dopiero pan na