Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/315

Ta strona została przepisana.

nich... za siekierę... a drugi... mnie za łeb... do ziemi... Dopiero skweres... miarkuję go leciuchno, żeby pod mykitki, a on mnie bez łeb... zgóry... Wtym strzał... puścił mię mój... uciek... Patrzę, a pan leżą na ziemi, krew z nich ciecze... „Biegaj, mówi, do dworu... Biegaj!...“ Ja i pobieg.
— Któż strzelał?...
— Pan musi być strzyloł...
— Jakże pan, kiedy broń jego znaleźliśmy czystą... a twoja wystrzelona...
— Tego nijak być nie może... ja nie strzyloł... Nie strzyloł, niech mię Bóg skarze, niech skonam tu zaraz, nie ja!... Ja strzyloł „na strach“ już na polu, kiedy zobaczył wielmożnego dziedzica witoskiego na koniu... bo ja pomyślał, że to nowa napaść...
— Wszyscy tu wy kłamiecie!... Dla was skłamać nic nie znaczy!... — oburzał się sędzia.
Najgorzej rozgniewał go jednak Kazio, który wcale nie chciał składać zeznań w urzędowym języku.
— Jakto: pan się uczy w gimnazjum i mówi pan, że pan nie umie? Niesłyszana rzecz!...
— Ja nie mówię, że nie umiem — odszepnął chłopak, patrząc posępnie z podełba...
— Więc dlaczego?
Kazio milczał z opuszczoną głową.
— To taka sama prawda jak to, że pan chodził spacerem do lasu!... A co znaczy ten róg od prochu znaleziony na kamieniu?... Może on też tam poszedł spacerem?... Spiski jakieś urządza-