Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/316

Ta strona została przepisana.

cie... niewiadomo co!... Więc nie powie pan? Nie!... Cóż — dobrze! To ja pana każę zamknąć, może się pan namyśli!...
Umieszczono chłopca w sąsiednim pokoju pod strażą sołtysa, a wezwano Rwęckiego.
— Ehe, pan też spacerem!... Jak to się wy wszyscy tej nocy rozspacerowali?... — szydził sędzia z odpowiedzi szlachcica. — A poco to pan jeździł do gaju aż pod dwór?... Czy to może też po drodze, jak pan mówi?... Niech lepiej się pan przyzna, bo my wszystko znaleźli, wszystko... My szukali chłopskich śladów, chłopskich kopyt, chłopskiego wozu dlatego, że przecież złodziej drzewa musi to drzewo zabrać, na plecach tego nie uniesie!... Ale my znaleźli tylko pańskie ślady?... Poco pan tam był, he?...
Świdrował oczami pobladłą nagle twarz świadka i przebierał palcami po stole.
— Cóż pan powie?...
— Nic nie powiem. Wszakże wolno mi jeździć, gdzie mi się podoba.
— Wolno to wolno, ale sąd musi wszystko jasno wiedzieć!... Czy pan nie był tu z kim w... wielkiej przyjaźni?... Czy pan Józef nie był z kim w wielkiej przyjaźni — wielkiej namiętności?... He!... Nie chce pan mówić!... Ale ja się i tak dowiem... A teraz proszę się pana stąd nie odłączać, bo potrzeba będzie nieraz jeszcze pana zapytać!...
Nazajutrz przybył prokurator, żandarmski oficer; i śledztwo odmiennego charakteru roz-