Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/323

Ta strona została przepisana.

— Mamo!...
Podeszła pośpiesznie do łóżka, na którym siedziała Zosia, rozpalona cała, z ogromnemi, czarnemi od gorączki oczami — czepeczek zsunął się jej z głowy i złote włosy rozsypały się po poduszkach.
— Mamo... ona... idzie... ja ją widzę... Nie daj mię... mamo... ja nie chcę...
— Dziecino moja, nikt nie idzie!... Połóż się, uspokój... Nikt ci tu krzywdy nie da zrobić... Połóż się, biedna dziecinko moja!...
— Nie... mamo... ona... żąda... tu... idzie...
Istotnie drzwi cicho otwarły się, i na progu zjawiła się Rwęcka; — Zosia z krzykiem rzuciła się do ucieczki; matka ledwie zdążyła ją wpół schwycić.
— Uspokój się, uspokój, połóż... To ja jestem!...
— Nie, nie!... Ona przyszła... Ona... żąda... zażąda serca... ja nie mogę... Jam nie winna!... Jam nic złego nie zrobiła!... Mamo, mamo!... I on nie winien... Nic, nic... my nic złego...
— Idź, idź, Maryniu!... Czego chcesz?... Mówiłam przecie, żeby nikt tu nie wchodził... Doktór zabronił!... — gniewała się staruszka na Rwęcką.
— Ciotuniu, ciotuniu... Jest wiadomość z miasteczka... muszę jechać natychmiast, natychmiast... lękam się, należy się obawiać... wszystkiego...