Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/325

Ta strona została przepisana.

Usta jej drgnęły.
— Dobrze, ciotuniu, byle prędzej, byle prędzej!...
Smutny mieli chłopcy powrót z wakacji. Siedząca w powozie Rwęcka patrzała w milczeniu z pod czarnej woalki załzawionemi oczyma na brudne, mokre pola, przesuwające się leniwą wstęgą z obu stron drogi, na ołowiane chmury, wlokące się nad niemi w zimną dal. Obaj chłopcy również patrzyli wytrwale na nagie okolice, unikając pilnie spotkania się wzrokiem. Wiatr gwizdał przenikliwie na drutach biegnącego wzdłuż szosy telegrafu.
Gdy koła zastukotały po wybojach miasteczka, a szare, ubogie domki zamajaczyły z boków we wczesnym, dżdżystym zmierzchu, Rwęcka westchnęła z głębi piersi.
— Bywajcie zdrowi, bywajcie zdrowi!... — szepnęła machinalnie.
Wysadzili ją przed gminą, a sami pojechali dalej.
Po wielu staraniach i bieganinie od urzędnika do urzędnika, udało się jej wreszcie, przy pomocy wszechmocnych żydków, uzyskać widzenie z mężem. Wpuszczono ją do dość dużej, wybielonej wapnem izby, zamienionej chwilowo na areszt „tak godnej osoby“. Rwęcki leżał na łóżku, z gardłem obwiązanym bandażem, gdyż, jak się okazało, próbował otworzyć sobie żyły ułamkiem szkła. Ujrzawszy żonę, nie ruszył się nawet, na jego bladej, martwej, jak maska, twa-