Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/326

Ta strona została przepisana.

rzy pozostał ten sam wyraz zupełnej na wszystko obojętności.
— Jasiu... Janku!... Czyż można tak!? Przecież wszystko się wyjaśni... Umrzeć... tak ze zmazą niezasłużonej hańby!... Przecież masz dziecko!... mówiła, tłukąc się głową przy jego nieruchomej piersi.
Nic nie odpowiadał.
— Pojadę z tobą wszędzie... Nie pozwolę już siebie od ciebie oderwać!... Wszędzie dotrę, aż rozwieje się ta straszna zmora... Ona się musi rozwiać niedługo!... Niepodobna przecie, aby wszyscy ludzie byli tak źli i ślepi... Już robimy starania, gdzie należy!... Napisałam do adwokata Przytyckiego... Napisałam do Warszawy, do Morskich... Wszystkie poruszę sprężyny... Miej tylko cierpliwość, chwilkę cierpliwości... Przecież byłeś już w gorszych tarapatach, a wyrwaliśmy cię...
Piękne wąsy Rwęckiego poruszyły się i obnażyły ściśnięte zęby.
— I po doktora Kickiego posłałam... Wezwano go do Zosi... Prosiłam, żeby z Zacisza przyjechał tutaj natychmiast. Dziś jeszcze będzie. Może pozwolą mi zanocować tutaj, razem z tobą. Chociaż sędzia śledczy mówił, że przez ten rozpaczliwy czyn bardzo pogorszyłeś sprawę, ale robił nadzieję... Być może, że przewiozą cię do miasta, ale to nic nie znaczy, to nie na długo... — mówiła wciąż, jakby lękając się przestać na chwilkę.
Wąsy Rwęckiego znowu się poruszyły.