Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/327

Ta strona została przepisana.

— Idź już... idź sobie! — szepnął cicho.
Wstała pokornie, a gdy zrobił niecierpliwy gest ręką, oddaliła się, tłumiąc łkania.
Gdy nazajutrz powieziono Rwęckiego dalej bryczką, razem z Kalasantym, w towarzystwie strażników, zachował taką samą nieruchomą twarz i zmartwiałe oczy, jak przy widzeniu z żoną. Ztyłu za nimi, w pewnej odległości, jechała powozem Rwęcka. Z wczorajszych chmur kropił rzadki, przerywany wichurą deszcz. Zimne mgły unosiły się z wystudzonych pól. Głucho dudniły koła i kopyta po rozmokłej i wyboistej szosie. Wiatr grał, jak wczoraj, na drutach telegrafu.
Rwęcką wstrząsał od czasu do czasu przejmujący dreszcz. Zdawało się jej chwilami, że ona umarła, i że to ciało jej bezduszne wloką po żałobnych, zagrobowych polach... To znowu miała wrażenie, że jej żywa, łaknąca dusza wygląda okienkami wzroku z ciasnego, twardego więzienia, z którego wyjść nie może i które opuścić lęka się, gdyż tam dalej, tuż za zamierzchłym kręgiem bladego światła, ściele się nieznana, wieczna i ciemna tajemnica...
— Wszystko w ręku Boga!... — szeptała wyschlemi ustami.
Nagle dobiegł ją z porywem wiatru daleki, zawodzący śpiew, jakaś nieznana, dzika, chóralna melodja.
— Co to?... Co to? Kompanja idzie, albo pogrzeb jaki? — spytała niespokojnie.
Stangret potrząsnął głową i znacząco ma-