chnął batem. Śpiew zbliżał się, potężniał... A niósł go miarowy tupot setek kopyt. Wreszcie z siwych mgieł wyłoniły się granatowe szeregi jeźdźców, w ceratowych kaszkietach, z pikami w tulejach, z karabinami za plecami, z nahaijkami u zapięści opuszczonych wzdłuż ciała rąk.
Zatrzymała się bryczka z więźniami i zjechała na bok, uczynił to i powóz.
Jeźdźcy ciągnęli, łyskając bronią i chmurnemi spojrzeniami w stronę powozu, dudniąc złowrogo podkowami po boisku szosy, a z piersi ich zgodnie z chrzęstem ruchów rwała się pieśń:
Kak nasz slawnoj jenerał
Pod Arszawoj sostojał...
Oj, lu-li-lu-li-la,
Pod Arszawoj sostojałl...
Od polaków za tri grosza
On Arszawu pakupał!...
Oj, lu-li-lu-li-la,
On Arszawu pakupał!...
Rwęcka pośpieszyła do męża, ale ten patrzał na zjawisko równie zgasłym i obojętnym wzrokiem, jak na nią. I tylko, gdy sotnia zwróciła na piaszczystą drogę do Zacisza, i pieśń wyraźniej wypłynęła ponad przycichłe nagle dudnienie kopyt, błysk niepokoju stlił się na chwilę w szarych oczach szlachcica.