Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/330

Ta strona została skorygowana.

było miejsca wolnego na ławkach — wszystkie szczelnie wypełniały białe fartuchy nianek; kolorowe sukienki dzieci, jasne suknie pań i ciemniejsze ubiory panów.
Od Solca, z pochylającej się na dół czeluści ulicy, od „Żelaznej”, Lilpopa i Rau, od młynów parowych, z licznych kominów drobniejszych fabryk buchały i płynęły ku niebu i na miasto ciemne skłębione dymy i białe opary; szedł stamtąd głuchy, miarowy pogłos, niby strudzony, pracowity dech robotniczy.
W fioletowych głębiach ulic już tu i ówdzie płonęły blade nici latarni gazowych, mieszając nikłe swe światło z mierzchnącym światłem wieczoru... Dudniąc i brzęcząc, wlokły się wielkie wozy ciężarowe, przerywając na chwilę wesoły turkot mknących Nowym Światem pojazdów.
Przez strojny tłum przepychał się od ulicy Smolnej młody uczeń ślusarski. Było coś wyzywającego w jego ruchach ciężkich, ale pewnych siebie, w jego rysach, zamazanych sadzą i kurzem, ale pełnych wyrazu i mocy. Szedł, nie uchylając się z drogi, nie ustępując nikomu, i w jego czarnych, bystrych oczach malowało się nawet pewne zadowolenie, gdy przechodnie rozstępowali się z zabawnem przerażeniem przed jego zaoliwionem odzieniem, oraz rogiem skrzynki z narzędziami, jaką niósł na ramieniu. Aż jeden zaczytany w gazecie jegomość wpadł na niego zboku tak niespodzianie, że skrzynka zachwiała się i omal nie spadła na chodnik. Chłopak zwró-