cił w tę stronę gniewne oczy i spotkał się z wystraszonem, dziwnem spojrzeniem studenta. Chwilę patrzyli na siebie w niemem osłupieniu.
— Co widzę: Kazio Piotrowski! — krzyknął wreszcie student z radosnym na twarzy rozbłyskiem.
— Pan… Karpowicz!
— Jakże się to stało?… Gdzie jesteś?… Daremnie cię szukałem…
— Bo ja zaraz po powrocie musiałem się wynieść z tamtej stancji…
— Chodź, chodź! Siądziemy… Dobrze, że cię mam nareszcie! Muszę się o tyle rzeczy ciebie zapytać.
Ciągnął go ku ławce, nie zwracając uwagi na tłum ciekawych, który już począł się im przyglądać.
— Więc rzuciłeś gimnazjum? Kształcisz się w rzemiośle?
— Tak, jak pan widzi.
— Dlaczego?…
— Wypędzili mię za… ten polski język… u sędziego… Pan pamięta?
— Ach tak, tak, przypominam sobie… W Zaciszu. Jakto, wydalili cię zupełnie? Niesłychane!
— Niby niezupełnie, ale… do innego okręgu przenieść się kazali a… nie było pieniędzy.
— I dawno już?
— Prawie rok…
— A dalej co?
— Dalej?… Wyzwolę się… pójdę do fabryki…
Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/331
Ta strona została skorygowana.