i z oczami, utkwionemi w ziemi, badając starannie każdą trawkę, każdą przydeptaną gałązkę, według doskonałych przepisów, wyczytanych u Fenimora Coopera, zaczęli nurkować ostrożnie w zielonej chmurze leszczynowych pędów, wśród iglastych kryz choiny, wśród poruszliwych koronek paproci, wśród twardych, czarnych stożków cierpkiego jałowca, nad któremi wgórze krwawo gorzały w promieniach zachodu złote trzony sosen, a cichy szum ich wysokich, zakrywających niebo koron płynął zwyż jak poszum ciemnego morza.
Dopiero gdy zmrok zamglił do cna fioletowym oparem deseń ziemi, zatarł go i zasosnował, że nic na nim wyczytać nie było podobna, zatrzymali się i zebrali razem na gwizdnięcie Antosia.
— Cóż wy na to?
— Ano, nic! Schował się pewnie w olszynie psia para! Ale tam błoto, po nocy nie sposób!... Nie zrobimy mu nic!
— Przedewszystkiem: jeść, pić i palić!... — jęknął Włodzio.
— Owszem. Tu niedaleko strumień. Rozpalimy ogień...
— Cóż ty na to, grzeszny Grzesiu?
— Jak panicz każe.
Gdy, leżąc na pachnących wrzosach i mchach przed ogniskiem, cudownie migającem blaskami po pniach, popijali gorącą herbatę i niszczyli zawzięcie przygotowane przez pannę Małgorzatę
Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/35
Ta strona została przepisana.