Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/37

Ta strona została przepisana.
III.

Zbliżało się południe. Gorące powiewy, przesycone aromatem oddechu roślin, miodu, żywicy i ziół, płynęły borem. Przyjaciele leżeli obok siebie na suchej, usypanej grubo żółtym igliwiem, ziemi i, założywszy ręce pod głowy, patrzyli wgórę, gdzie, kołysząc się na smukłych złocistych pniach, szumiały łagodnie sino-zielone sosny. Wyżej ponad niemi w lazurowych otchłaniach nieba płynęły białe, lotne jak marzenia, kędzierzawe, ozłocone słońcem chmurki. Z pociętej blaskiem i cieniami głębiny lasu dolatywał śpiew ptaków, zabiegliwe stukanie dzięciołów, chrapliwe wrzaski kłócących się wron. Czasem wśród krętych, wyniosłych konarów minęły siwe plamki dzikich gołębi lub zamigotały turkusowe skrzydła cudnej kraski.
— Cóż ty na to? — spytał Antoś, kreśląc w powietrzu szerokie koło zadartą nogą.
— Wiesz, myślę, dawno już myślę, że Flammarion ma rację, że Bóg — to przyroda!...
— Ale w takim razie, skąd się wziął świat —