Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/38

Ta strona została przepisana.

powątpiewał Antoś, nie zaprzestając ćwiczeń gimnastycznych.
Kazimierz długo milczał, zapatrzony w nową kombinację chmur i własnych myśli.
— Powstał sam z siebie. I Bóg przecie nie ma początku i końca...
— Tak, ale to jest tajemnica. A ty chcesz tajemnicę objaśnić przez drugą tajemnicę... z czego będą nici! Zresztą wszystko mi teraz ganc-pomada. Przegawroniliśmy wilka. Niema co: przegawroniliśmy! Włodziu, zrób mi „pipę”!
Ani kruszyny tytoniu! Dawno już powinni byliśmy wrócić do domu! — mruknął żałośnie leżący opodal grubas.
— Hej, Grześ! Cóż nasza wiewiórka?... — zawołał Antoś.
— Zara będzie, paniczu, ino soli niema. Wszystka wyszła.
To osól prochem! — rozporządził się Antoś. — Tartym prochem! Zaraz ci pokażę!
—Nic z tego! Nie chcę! — oponował Włodzio.
Obaj chłopcy pośpieszyli do kucharza wyprawy, aby doradzać mu i być świadkami naocznymi kulinarnych sposobów, poczerpniętych również z Mayne Reada, Aimarda oraz tylu innych najwiarogodniejszych...
Na miejscu został Kazimierz, zapatrzony po dawnemu w bezdeń nieba. Lecz przyjaciele niedługo zostawili go w spokoju.