Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/40

Ta strona została przepisana.

tobołkami i rondelkami, poprowadził więc ich ku czerniejącym woddali wiekowym olchom.
Brunatna, tajemnicza woda połyskiwała w bajorach wśród kępisk i krętych korzeni. Uroczysta cisza, chłód i zapach pleśni dziwnie odbijały od słonecznego, rozśpiewanego, pełnego miodnych woni, lasu, który przed chwilą porzucili. Chłopcy mimowoii skupili się, przycichli i, spoglądając z wyczekującym lękiem na wszystkie strony, brodzili ostrożnie w płytkich rozlewiskach. Gdy para krakw-krzyżówek z przeraźliwym kwakaniem zerwała się im z pod nóg, wszyscy zgodnie poderwali broń do oka, ale Antoś wstrzymał ich rozkazującym ruchem:
— Gdy się idzie na grubego zwierza, to głupstwami nie należy się zajmować! — wyrzucał im szeptem.
— Doprawdy — on tu może jest blisko!... Tak mi jakoś wygląda... Takie tu błoto i te kaczki ruszają się jakoś podejrzanie... — szeptał Włodzio swym grubym basem, wskazując kolbą na kępy wikliny, smukłej i czerwonej, jak nogi bocianie. Obejrzeli starannie po drodze wszystkie krzaki, wykroty i dziury, brnąc nieraz wyżej kołan i zapadając po pas w mokradłach. Zdjęli nietylko spodnie, ale nawet kurtki oraz koszule i, przywiązawszy je „obyczajem Indjan“ na głowach, brnęli nadzy, umazani błotem po pachy, podrapani sękami i oczeretem, zmęczeni i spragnieni, ale nieskończenie szczęśliwi.
Wilka wszakże nie znaleźli. Dopiero gdy wy-