Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/41

Ta strona została przepisana.

szli na drugą stronę bagnisk, na suchą porębę, pełną wrzosów, słońca i smołowych zapachów, coś im mignęło wśród zagajnika za polaną.
— Uważaliście?... Jest!... — syknął Antoś, ubierając się drżącemi rękami. — Śpieszcie się, ale cicho i ostrożnie... Daleko nie ujdzie!... Nie płoszyć go... Słyszycie?...
Schyleni do samej ziemi, popełzli za swym przywódcą przez wygrzane wrzosowiska.
— Jest... I nie jeden, lecz całe ich stado!...
Serca im biły; mimo to poprzez szum krwi w uszach wyraźnie słyszeli szelest i łomotanie rozchylanych przez wilki gałęzi, a parę razy nawet zamajaczyło wśród zieleni coś żółtego... Wtem Antoś zerwał się z brzydkiem przekleństwem:
— Psiakość!... Krowa!... Ktoby, pomyślał? Skąd się mogła wziąć?... Tutaj sadzonki i paść nie wolno!... Wypas daleko!...
— Istotnie, dziwna rzecz.,. Ale doprawdy... krowa! — przywtórzył Włodzio!...
Nie było najmniejszej wątpliwości, gdyż poczciwy, cisawy łeb z krzywemi rogami, z nastroszonemi uszami i śmiesznie wybałuszonemi oczami wystawał tuż przed nimi z kędzierzawego listowia. Gdy ruszyli się, łeb zniknął, a jednocześnie rozległ się tupot i chrzęst łamanych gałęzi.
— Ani chybi, paniczu, wioskowa! Trzeba zająć — zauważył Grześ. — Pan Józio bardzo „nakazowali“ gromadzie, żeby bydła tu nie puszczali, ale oni wciąż swoje!...