Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/42

Ta strona została przepisana.

— Ba!... Któż słyszał na sadzonkach pasać bydło!... Obgryzają młode, depczą je!... Barbarzyństwo nie do uwierzenia! Trzeba ich nauczyć rozumu! Dalej, chłopcy, zaganiajcie od tej strony, a ja z Grzesiem ruszymy wprost!
Krów, jałówek, cieląt okazało się sztuk kilka. Poczuwały się widać do winy, gdyż, ujrzawszy „dworskich”, zadarły ogony i, wyrzucając zabawnie zadami, ruszyły przed siebie z kopyta. Darernnie pościg wyciągał nogi, hukał i nawoływał — bydło przebiegle wymykało się z rozstawionej obławy: za to wpadła ona niespodzianie na chłopaka w białych zgrzebnych portasach i koszulinie, podpasanej sznurkiem, oraz na małą dziewczyninę również w koszulinie i w pasiatej zapasce, zarzuconej, jak hiszpańska mantyla, na głowę. Chłopak śmigał przez zarośla ku drodze, nie gorzej od bydląt, lecz dziewczyna rychło się poddała, padła twarzą na kępę borowiny, skuliła się, jak kuropatwa, i poczęła krzyczeć wniebogłosy:
— Matulu, ma-tu-lu, ma-tu-lu! Nie bede!... Oj, oj, ludzie... nie bede!... Nie bijta mie!...
Naówczas chłopak zwolnił biegu i nawet obejrzał się za towarzyszką. To go zgubiło.
— Chłopaka!... Łapcie chłopaka! On najgłówniejszy! — rozkazywał Antoś.
— Ba, znam go!... Franek, pierwszy zbereźnik... kamieniarz... Kamieniem mię onegdaj potrącił!... — krzyczał Grześ, dopadając zboku chłopaka. Szamotali się chwilkę; rychło przybyła