Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/43

Ta strona została przepisana.

pomoc, powaliła na ziemię chłopaka, który natychmiiast podniósł obronnie do góry nogi i ręce. Nie krzyczał jednak, nie płakał, jeno spoglądał na zwycięzców błyszczącemu rozszerzonemi oczyma, jak schwytany jastrząb.
— Nie bijcie go!... Nie bijcie! Nie wolno bić zwyciężonych! — wstrzymał Antoś gotującego się do kopnięcia Włodzia. Grześ również bardzo był z tego rozkazu niezadowolony.
— Wstawaj!... Czyjś ty? Jak się nazywasz? Kto ci tu pozwolił pasać? Hej, Kaziu, prowadź tu dziewczynę!...
Franek — „kamieniarz“ — wstać nie chciał, przysiadł jedynie, skulił się i nisko zwiesiwszy głowę na ogorzałe piersi, widniejące z pod rozerwanej koszuli, spoglądał chmurnie na prześladowców z pod konopiastej rozwichrzonej czupryny.
Tymczasem Kazimierz ostrożnie wyciągnął z krzewu dziewczynkę i upewniając, że nic jej nie będzie, próbował ją uspokoić i zmusić do wstania na nogi. Gdy mu się to wreszcie udało, poprowadził ją grzecznie za łokieć w stronę całego towarzystwa.
Siedzieli przy drodze wśród rozrosłych bujnie ostów łopuchu i smukłych dziewan na skraju starej kamionki, ledwie tu i owdzie ujawniającej brzydkie kupy szarego polowca z pod splątanego kożucha jeżyn, cierni, powoi i chwastów. Za niemi widniały poleśne plammy i poręby, a przed niemi, po drugiej stronie drogi, szumiał śniady