Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/44

Ta strona została przepisana.

łan dostojnie wyrosłego żyta z błękitnemi habrami i upojna woń zbożowego okwiatu płynęła stamtąd z ciepłym wiatrem. Droga szarą wstęgą wiła się wśród tych zbóż, i dalej poprzez kartofliska, brunatne połacie ugorów, mijała obłupioną porębę i, wbiegłszy na wzgórek, ginęła za gajem białych, smagłych, zwiesistych brzóz.
Wobec tego, że pojmani nie chcieli iść do dworu, nawet ruszyć się z miejsca, zwycięzcy nie wiedzieli, co z nimi zrobić. Antoś dowodził, że skoro są jeńcami, muszą słuchać, że należy poprowadzić ich siłą. Cóż, kiedy Włodzio już się rozwalił na ziemi i palił „pipę“, nie zdradzając najmniejszej ciekawości do przebiegu sprawy, Kazio miał twarz zmieszaną i odwracał od pojmanych niechętne oczy. Pozostał Grześ... ale co z Grzesia?
Wszyscy uczuli więc niezmierną radość, gdy na drodze ukazała się bryczka zaprzężona w parę gniadoszów...
— Zdaje się, pan Rwęcki!... Witowskie konie?... Spojrzyj-no Grzesiu, czyż nie tak?...
— Chyba że tak!... Poczekajcie szkodniki, da wam witowski stangret, psie dusze, da!...
„Szkodniki" drgnęły i poderwały się cokolwiek z ziemi; chłopak spróbował nawet uskoczyć z pod rąk Grzesia, ale ten go przydusił napowrót.
— Trzymaj ich, trzymaj, ale nie bij! — upominał Antoś.
Tymczasem bryczka zaprzężona zbliżała się