Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/46

Ta strona została przepisana.

Gadali jeden przez drugiego, tłocząc się u stopni i kół bryczki.
— Zmęczeni pewnie jesteście wyprawą. Siadajcie, to was podwiozę. A ci, to też wasi?... — spytał pan Jan, wskazując na strzeżonych pilnie przez Grzesia „szkodników".
— Nie... to zajęci... w szkodzie... Chcieliśmy bydło zabrać, ale uciekło... koło olszyny... — zaczął Antoś.
Wesołe ogniki zgasły w szarych oczach szlachcica, prześlizgnął się wzrokiem po chmurnych zapłakanych twarzach dzieciaków i słuchał z roztargnieniem energicznych dowodzeń Antosia o groźnych dla lasu następstwach pasania bydła wśród młodych sadzonek.
— Lasy wskutek tego znikną, a jak znikną lasy, to i rzeki... Czy nie tak!? Czytałem to na własne oczy w „Encyklopedji Rolniczej".
— Ho, ho!... Więc czytujesz „Eneyklopedję"? Czy nie... za wcześnie? Prawda, wszystko, co mówisz prawda... Ale, wiesz co — puść ich!...
— Czyi jesteście?... — zwrócił się do dzieciaków.
— Jędrzeja Sikory, proszę łaski wielmożnego pana! — śmiało odpowiedział chłopak.
— Niechby im choć Ignacy na drogę batem przyłożył. Tylaśmy się naganiali!... — nastawał z obrazą Grześ.
— Zbieraj rondle i właź na kozioł!... — rozkazał Rwęcki.
— A kawalerów tutaj proszę do bryczki.