Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/47

Ta strona została przepisana.

Zmieścimy się jakoś. Ciasno będzie, ale może... wesoło! jednego z panów jeszcze nie znam. Rwęcki... Z kim mam honor?... — przedstawiał się, wyciągając rękę do Kazimierza, który stał właśnie na stopniu bryki.
— Kazimierz Piotrowski...
— Bardzo mi przyjemnie. Kolega Antosia? Warszawiak!?
— Tak. Ale rodzice jego mieli wieś, lecz stracili w powstaniu, — wstawił znacząco Antoś.
Nieruchoma twarz i szare oczy pana Jana znowu na chwilę rozbłysły, ale zaledwie na maluchną chwilę; poczem przybrały zwykły wyraz zamyślenia i grzecznej obojętności. W milczeniu słuchał szczebiotu chłopaków, podnieconych niezmiernie przeżytemi niedawno wrażeniami oraz „kawalerską" jazdą Ignacego.
— Filozof!... — objaśniał bratu Włodzio, wskazując oczami na Kazimierza. — W Boga nie wierzy, nie lubi żadnych przyjemności: ani jeść, ani pić, ani palić!...
— A cóż pan lubi?
Kazimierz, który siedział cały ten czas ze zwieszoną głową, podniósł na chwilkę oczy i odrzekł cichutko, ale stanowczo:
— Ja... lubię... przygody!
— Oho! O to teraz dość trudno — odmruknął szlachcic, ale oczy mu znowu ożyły. — Radzę wam, chłopcy, dajcie spokój na teraz wilkom. Bez psów i obławników nic im nie zrobicie. A po żniwach my urządzimy obławę, sami bez