Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/49

Ta strona została przepisana.

— Okulał, bo mu nogę skłuli, kiedy przewożono go rannego przez kordon w wozie siana. Piką szukano, czy niema tam kogo... Dzióbnięto go kilka razy, a on nic... — opowiadał Kaziowi gorączkowo Antoś.
— A pan Śniadecki zginął — dorzucił Włodzio.
Kazio spojrzał na pana Jana; ten kiwnął głową i ciągnął dalej przyciszonym głosem:
Była noc zimna, dżdżysta. Warty wzięły nas i powiodły w głąb lasu. Koło ukrytych w dołach ogni, leżały kupy zmokłych, obszarpanych ludzi. Przyprowadzono nas przed naczelnika... „Cóż, u licha, panowie, na bal wybraliście się, czy co?“, zwrócił się do nas gniewnie. „Co ja będę robił z takimi... muszkieterami?" Przy ogniach śmiech. Mnie się to głównie tyczyło. Miałem białe łosiowe spodnie, buty palone, kurtkę, obszytą barankiem. „A broń macie?" — „Mamy karabinki". — „Dobrze i to! Pamiętajcie, żeście tu nie na paradę przyjechali!" Odtąd zwano nas „trzema muszkieterami" albo „paradą". Razem trzymaliśmy się i razem nas wszędzie posyłano. Gdzie było najgorzej, najtrudniej — wybierano nas. I myśmy przyzwyczaili się do tego. „Parada" na zwiady!... „Parada" na szpic... na wartę... do miasteczka po furaż... Śniadecki szybko się odznaczył, został wachmistrzem... Pamiętam raz — słota, szaruga, śpię pod koniem, zmęczony całodziennym marszem. Idzie Stach, przegląda swoją dziesiątkę, więc wyłażę i salutuję mu... A on