Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/50

Ta strona została przepisana.

macha ręką: poco, Jaśku, poco? Nie trudź się! Nie dla ciebie, dudku, to robię, lecz dla nich... Żeby mores znali, żebyś ich mógł sztyftować, tych przedrwiwaczy! Zapamiętaliśmy im dobrze tych „muszkieterów". Nie było surowszych od nas służbistów!
Raz rodzonego wuja aresztowałem. Przyjechał do partji, przywiózł listy, ubranie, pieniądze. Interes jakiś u naczelnika załatwił i wraca. Byłem na pikiecie i puściłem go w tę stronę bez pytania, bo taki był rozkaz, żeby puszczać wszystkich, a wypuszczać tylko tych, co będą mieli kartki... Wraca niedługo wuj, pogadał ze mną, pożegnał się. — Ruszaj — woła wreszcie na stangreta.
— A kartka gdzie?
— Jaka kartka, przecie znasz mię?... — Rozkaz dan, żeby bez kartki nikogo nie puszczać... — No, to nikogo, ale ja przecie wuj twój jestem!... — Bez kartki nie wolno! — Więc ty, smarkaczu, myślisz sobie, że ja dla twego widzimisię wracać zpowrotem do obozu będę?... Ruszaj natychmiast! — woła na stangreta. Zajechałem wpoprzek drogę wierzchowcem, celując z pistoletu w łby koniom: ani kroku!... Musiał wrócić. Wymyślał od smarkaczów, od hultai, formalistów! Całe życie mi tego nie zapomniał. Zato i naczelnik, i towarzysze, i wszyscy wokoło wiedzieli, że jak nam co nakazano, to murowane. Zresztą cała partja zasłynęła z tego: z subordynacji i waleczności. Dokuczyliśmy wojsku niemało. Mieli nas