Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/51

Ta strona została przepisana.

wciąż i wszędzie, zboków, ztylu, zprzodu... Sprzykrzyło im się to. Uwzięli się na nas. Jenerał Rydiger dwadzieścia dni nas ścigał, i piechotą, i na furmankach. Ale zawsze wywijaliśmy się, uchodzili albo skręcali wbok i potem za nim, co zwało się: „zamiatać lisim ogonem". Raz jednak dopadł nas, otoczył i wepchnął na błota. Schowaliśmy się w małej olszynce na wzgórku; dokoła moczary... Noc była ciemna, mglista, zimna... Widzieliśmy zdala gęste biwaki rosyjskie i jaśniejący od świateł dwór... Jenerał tam się zatrzymał i podobno przechwalał, że o świcie wszyscy będziemy wisieli w opłotkach na drzewach... „Każdomu geroju odno dierewo!" — mówił, jak opowiadano nam potem. Zawołał nas dowódca na naradę, co robić... Przebić się!... Innej rady niema. Już zaczęliśmy podciągać popręgi i broń oglądać, gdy ze mgły wynurza się pikieta, chłopa prowadzi... Kto zacz taki?... Sam przyszedł... Chce mówić z dowódcą... Odeszli na stronę. Długo szeptali. Poczem komenda: na koń! „Rwęcki i Śniadecki chłopa na stryk i na szpic"! Żachnął się chłop. — „Zaco? Przecież ja z własnej woli, panie!" — Zato cię uściskamy, bracie kochany, gdy nas wyprowadzisz, ale zrozum, że cię nie znamy, że dokoła czyha na nas śmierć... Poddaj się, ukórz, to cię nie shańbi!... Takie już prawo wojenne... Na szpic z chłopem Rwęcki i Śniadecki... Pistolety do ręki!" — Wyciągnął chłop szyję pod postronek, czuję pod ręką, że drży jak w febrze; zawiązałem pętlicę,