Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/55

Ta strona została przepisana.
IV.

Szare mgły i szare smugi dżdżu, zwieszając się z szarych obłoków, powlokły okolice. Namokłe, pociemniałe drzewa szumiały ciężko i nudnie. Z rynien lały się nużąco strugi brudnej wody. Z dachów, z gałęzi, z chmur leciały gęsto krople, to drobne, jak mak, to duże i ciężkie, jak śróciny.
Powóz z podniesioną budą, zaprzężony w czwórkę cugiem, czekał pod lipami u podjazdu nowego dworu. Zziębłe, zmokłe konie cisnęły się do siebie. Wincenty siedział nieruchomo na koźle, nasunąwszy głęboko na wąsatą twarz kaptur nieprzemakalnego płaszcza. Za powozem stała duża bryka, założona w parę fornalskich. Woźnica w siermiędze, przemokły i zły, szarpał je, od czasu do czasu, lejcami i zacinał batem.
— Kiedyż-ta? Znowu gasić świece?
— Abo to im do Boga pilno!... Byle na miód do księdza zdążyli... Gzić się z pannami... albo pannom do kawalerów zęby szczerzyć, to im pino! Starsza ino pani, to, co prawda, o Bogu myśli...