Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/56

Ta strona została przepisana.

a te inne, pożal się Boże, koni szkoda wozić. Trzymają na ulewie... muszą się... dla kościoła wyperfumować we... wszystkich pazuchach! — odmruknął z dąsem Wincenty.
Wtem na ganku ukazał się Józio i skinął ręką. Powóz zatoczył się przed stopnie schodów. Wsiadła doń pani Ramocka z panią Tołłoczko w czarnych sukniach żałobnych, a na przedniem siedzeniu umieściły się obie panny, również ciemno i skromnie odziane.
„Izyda“ pomagał im wsiadać, śledząc pilnie za nóżkami, wysuwającemi się nieostrożnie z pod podniesionych dla błota sukienek.
Gdy powóz ruszył, oblizał się śmiesznie.
— Jedziesz z nami? — spytał go Antoś.
— Chyba pojadę! — odrzekł z namysłem. — Taka tutaj nuda! Znowu mię Karpowicz cnotami ludu zacznie gnębić!
— Jedź, jedź!... Będzie panna Karolcia! — zachęcał go Włodzio.
— Skąd wiesz?
— Wiem... Moja rzecz, skąd!
— Za gruba na mój gust! — odciął Izyda, nadymając wargi.
Kazio ze zgorszeniem słuchał tej rozmowy, Antoś śmiał się i przynaglał do wsiadania.
— Znowu matka będzie się gniewać! Istotnie wygląda, jakbyśmy jedynie na miód...
— A bo nie?... Czego się wypierać? Miodek dobry, bernardyński.
Bryczka pełna gadającej i śmiejącej się mło-