Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/57

Ta strona została przepisana.

dzieży ostro potoczyła się po pochyłości, rozbryzgując kołami wodę z kałuży.
Idący gromadkami wieśniacy ustępowali jej z drogi, nie zdejmując zresztą czapek i rzadko witając „pochwalonym“.
Za ogrodem ukazała się wieś, ukryta w płytkiej kotlinie. Szare, namokłe strzechy, brudne, bielone wapnem ściany, marnie ogrodzone i marnie uprawne ogródki, pełne stłoczonych nieporządnie słoneczników, malw i groszków kwitnących, z poza których ledwie migały małe ślepawe, przyziemne okienka...
— Mieszkają, jak psy, ale baby mają wspaniałe!... I gdzie się to tam mieści. I jak się to tam kładzie!... — żartował Izyda, wskazując na wieśniaczki, postrojone w sute, rozdęte czerwononiebieskie wełniaki.
Gromady dzieciaków w kusych koszulinach, podpasanych szpagatem lub krajkami, leciały za bryką „na wyprzódki“ z psami i śpiewały piskliwo:

„Ciarachy, ciarachy,
„Pokażta nam strachy!...“

Izyda ku wielkiej ich uciesze wysunął aż do podbródka szeroki język, Włodzio pogroził im pięścią. „Franek-kamieniarz“ stał opodal i przyglądał się z uśmiechem gonitwie.
— Widzicie go, widzicie!?... — zawołał Antoś — A to pewnie jego ojciec!... — dodał wska-