Strona:Wacław Sieroszewski - Zacisze.djvu/58

Ta strona została przepisana.

zując na wielkiego posępnego chłopa, który, wsparty łokciami na płocie, palił krótką fajeczkę i wiódł za bryczką złemi oczami.
— Uuch!... — Jaki zbój!... Znany awanturnik. A w powstanie, powiadają, dobry był... To on pana Wojdygę w furze siana wywiózł...
— Patrzcie państwo!...
Jechali wyboistą, mocno zrujnowaną szosą. Przed nimi niedaleko bielało miasteczko Kocmołów, ukryte malowniczo w ogrodach. Struga ciemno-zielonej wody wartko płynęła na widoku pod sklepieniem pochylonych nad nią czochratych wierzb ku śluzie omszałego młyna, stojącego na samym do miasteczka wjeździe. Ponad ogrodami i budowlami, niby wierna, niewzruszona, odwieczna strażnica, wznosiła się ciemna, ostra sylweta kościoła z dwiema wieżami.
Rychło się wszakże rozwiała piękność widoku.
Zbliska domki okazały się brudnemi i odrapanemi, a ogrody zaniedbanemi i nawpół zdziczałemi. Cuchnące powietrze wiało z kup śmieci i nawozu, leżących wszędzie, widniejących tuż u drogi, na samej drodze, na podwórkach, pod oknami mieszkań, u progów drzwi. Zadeszczony rynek zdawał się jedną ogromną kałużą, pośrodku której stały kupą wozy chłopskie, kręciły się kosmate kozy i obdarci żydzi. Wdali u nędznych sklepów, okalających rynek, również widać było ciemne figury żydów i żydówek.
W kościele zbity łan głów ciemnych i pło-